Czyli ściany tekstu i relatywnie rudymentarna oprawa graficzna... Czyli ostatni kontakt z hobby statkującego się mężczyzny.


niedziela, 18 lutego 2018

Homoerotyczne elfy będą kryć nasze tyły...

W styczniu rozpocząłem nową kampanię piątej edycji Dungeons and Dragons na podstawie dostępnego w internecie (na Dungeon Masters Guild) scenariusza "Trader Pass" autorstwa Bena Hakera. W tym tygodniu poprowadziłem już drugą sesję. Raportu z pierwszej nigdy nie udało mi się napisać z braku czasu... Byłem zbyt zajęty wszczynaniem awantur w internecie (przepraszam Wojtek, już nie będę)...
   
Być może pokuszę się jeszcze o pełnoprawną recenzję, ale na chwilę obecną - w skali szkolnej daję temu scenariuszowi tróję na szynach. Kampania, która ma zaprowadzić bohaterów od pierwszego do szóstego poziomu jest pełna dziur - jak choćby list, który pojawia się w pierwszej scenie. Bohaterowie Graczy otrzymują zadanie dostarczenia go pewnemu kupcowi... Przez kolejne pięćdziesiąt-parę stron scenariusza ani słowem się o nim nie wspomina. Nie jest nawet słowem napomknięte co zawiera. Co więcej, nie jest powiedziane co drużyna ma z nim zrobić kiedy okazuje się, że nie można go dostarczyć ponieważ adresat... jest niedysponowany.
 
Nie wspominając o licznych miejscach "w tym miejscu drużyna musi zachować się tak i tak, żeby dalszy scenariusz miał sens"... Przepraszam uprzejmie - czy autor kiedykolwiek spotkał graczy? Tak na żywo? W sensie żeby pomacać ten egzotyczny gatunek i poznać jego zwyczaje? Gracze NIGDY nie robią tego, co założyło się, że zrobią - zwłaszcza jeśli od tego zależy wąskie gardło fabuły.
     
Zatem próbując łatać te dziury nagłowiłem się, wymyśliłem co w tych listach jest, zrobiłem handouty, przewiązałem czerwoną wstążką. Z namaszczeniem wręczyłem graczom odgrywając burmistrza. Co dalej? Czy otworzyli list? Nic z tych rzeczy! Gracz, który go wziął do ręki, stwierdził, że wylosowała mu się osobowość służbisty, więc on żadnego listu nie będzie otwierał, lecz wykazując się nawet większą sumiennością niż Poczta Polska - zwróci go do rąk własnych nadawcy.
     
Przygoda rozpoczyna się w malowniczym miasteczku Kupiecka Przełęcz otoczonym walącymi się i dziurawymi jak sito murami pod którymi mieści się niewielki garnizon. Miasto położone jest na głównym trakcie lądowym prowadzącym przez Góry Szare i jest ostatnim przystankiem przed ciężką przeprawą (stąd i jego nazwa) oraz ulokowane na brzegu rzeki Alory, która jest rzeką spławną. Wszystko to - w połączeniu z żyznymi glebami i kilkoma ranczami bydła - powoduje, że życie w dolinie jest spokojne i dostatnie.
   
Burmistrz wynajmuje bohaterów jako posłańców, którzy mieliby dogonić kupca Gradela i przekazać mu list. Tak samo robi czarodziej Orin, ponieważ wie, że Gradel spotka się z jego uczennicą w docelowym mieście. Karawana wyruszyła dzień wcześniej, ale zatrzyma się w gospodzie u stóp łańcucha górskiego, więc jest jeszcze czas na wykonanie zadania.
   
I to jest pierwszy punkt w którym przygoda się wysypała i musiałem rzeźbić na bieżąco. Według scenariusza karczmarz będzie nalegał "zostańcie na noc, Gradel na pewno przed przekroczeniem gór zatrzyma się w pobliskiej kapliczce zwyczajem kupców, więc nie ma pośpiechu". Ale moja drużyna była zdeterminowana. Było powiedziane, żeby go dogonić - to go dogonią! "No ale co tak będziecie po ciemnicy jeździć, jeszcze konie nogi połamią..." Ale moja drużyna przecież przyjęła zaliczkę za pośpiech, więc nie zanocuje. "No ale NALEGAM, dam wam zniżkę..." Heh... "Karczmarzu, na nic strzępić ozora i słów próżnych! Syna swojego nam daj, będzie przewodnikiem przez trakt!"
   
Jak łatwo się domyślić - kupiec nie żyje a listy to typowe McGuffiny, o których scenariusz zapomina. Opisałem scenę masakry nie szczędząc szczegółów by dodatkowo wiercić palcem w boku graczy, którzy wzięli ze sobą dziecko żeby było świadkiem tej rzezi. Na kamiennych płytach traktu krwią zabitych były wymazane tajemne znaki, ciała ułożone w narożnikach przecinających się trójkątów w sam środek wbita laska zwieńczona czaszką jakiejś rogacizny. Trauma na całe życie.
   
Dlaczego karczmarz tak nalegał? Żeby fabuła mogła toczyć się dalej bohaterowie powinni spędzić noc w gospodzie. W środku nocy mieli zostać zaskoczeni nagłym atakiem orków i wziąć udział w obronie karczmy. Scenariusz przewidywał którędy orcza banda wedrze się do budynku i kto jeszcze będzie bronił zajazdu. Ponieważ jednak jak wiemy - drużyna odmówiła spędzenia tam nocy - w drodze powrotnej zastali zabudowania w płomieniach i walkę już w toku. Konsekwencją ich wyborów było to, że nie zdołali ocalić gospodarza - w efekcie chłopiec który był ich przewodnikiem został sierotą. W tym miejscu zakończyła się pierwsza sesja.
     

...bitwa o karczemny kontuar...
   
Druga sesja w zasadzie polegała na wielkiej improwizacji przez większość czasu. Gracze wrócili na szyny scenariusza w ciągu ostatnich dziesięciu minut sesji, po czym jeden z nich oznajmił, że w zasadzie to on się umówił na kolację z żoną i musi kończyć...
   
Mini-kampania opiera się na założeniu, że gracze spędzili w Dolinie Alory trochę czasu, znają zatem miejsce i kilka głównych sił politycznych. Teoretycznie MG powinien odczytać dwie strony tekstu (str. 5-6) i przekazać graczom "lore". Zainspirowany nagraniem Matta Colville o tym, że łopatologiczne przekazywanie lore jest nudne, postanowiłem to odbrobinę zgamifikować. Podzieliłem tę ścianę tekstu na pojedyncze informacje przeplatając gdzieniegdzie informacjami o mniej lub bardziej kluczowych postaciach tła, nakleiłem na karty do pokera, przetasowałem i rozdałem graczom zależnie od ich bonusów do mądrości lub charyzmy.
   
Traf chciał, że jeden gracz wylosował znajomości w obu zwaśnionych ranczerskich rodach - Meffina Kalimara i Letycję Farin. Zdecydował, że zanim wrócą do Kupieckiej Przełęczy - odwiedzi obie farmy by uprzedzić swoich znajomych o grasujących w okolicy orkach.
   
Zatrzymując się po drodze w tawernie Derila na drugie śniadanie, byli świadkami, jak kilku wioskowych łobuzów zaczepia jego córkę (pracującą tu jako kelnerka). Po chwili draby przycisnęły staruszka zbierając haracz. Scenariusz przewidywał w tym miejscu walkę... Moi gracze... Cóż... stwierdzili, że zatrudnią tych łobuzów. W sumie wręczyli im pięćdziesiąt sztuk złota za to, że pół dnia się za nimi poszwędali. Przynajmniej wycisnęli z nich informację, że jakiś ork w śmiesznym płaszczu dał im sakiewkę złota w ramach zachęty do rozrabiania.
 
Spędzili kilka dni w mieście. Poinformowali burmistrza Sardola o orkowym ataku i skonsultowali się z czarodziejem Orinem na temat tajemniczego rytuału, który starano się przeprowadzić przy pomocy krwi kupca i jego obstawy. Przekonani o zagrożeniu jakie stanowi orkowy szaman postanowili zatrudnić kilku przybocznych. To był mniej więcej moment w którym absolutnie utraciłem wszelką kontrolę nad tym co się dzieje. Nim doszedłem do siebie - do drużyny jakimś cudem dołączyło sześciu półnagich homoerotycznych elfich wykidajłów i dwóch wieśniaków o imionach Olo i Bolo...
   
Trzeba było działać, żeby odzyskać kontrolę nad tym bajzlem zwanym sesją! Sardol wezwał bohaterów do siebie. Okazało się, że nie dalej jak dzień po ostrzegawczej wizycie Harkwooda na ranczo Kalimarów - jeden z wnuków nestora rodu został znaleziony martwy. Nikt nie potrafi zidentyfikować przyczyny śmierci, a stary konflikt o miedzę się zaognił i lada moment Kalimarowie i Farinowie skoczą sobie do gardeł...
   
Sesję zakończyliśmy na scenie oględzin zwłok przez drużynowego czarodzieja...
   
Jak wrażenia? Przede wszystkim wydarzenia z drugiego epizodu tej mini-kampanii pojawiły się na sesji w kompletnie odwrotnej kolejności niż powinny. Udało mi się utrzymać w ryzach chronologię - ale powiem szczerze - ledwie. Bohaterowie Graczy niczym koty łażą własnymi drogami, za żadne skarby świata nie chcą trzymać się szyn scenariusza i wszystko wywracają do góry nogami. Jeśli natomiast chodzi o Dolinę Alory, to z każdą sesją to miejsce zaczyna nabierać życia. Subtelne nici powiązań między bohaterami tła, stare rodzinne waśnie, pomniejsze lokacje - to wszystko dodaje dolinie kolorytu. Niemniej jednak z tego co widzę gracze mają momentami problem z obraniem kierunku. Nie jest dla nich jasne gdzie tkwi wątek główny i momentami mają problem z rozróżnieniem co jest kolorytem, a co główną linią fabularną...


.

sobota, 10 lutego 2018

Czas i szczerość w cyberpunkowej piaskownicy...

Niedawno Oel na facebookowej grupie poświęconej graniu w sandboksie poruszył temat cięcia scen i zarządzania czasem. Traf chciał, że zbiegło się to akurat z tragiczną siódmą sesją mojego eksperymentalnego cyberpunkowego sandboxa w MegaCity Blue. Problem, który poruszył, niemal położył kampanię...
   
Generalnie zagadnienie jest stare jak świat. Wiadomo, że w sanboksie i w staroszkolnym stylu gry Sędzia pilnuje czasu. Ma to znaczenie zwłaszcza w przypadku lochów, bo klasyczne D&D to gra o zasobach - z każdą przebytą kratką 10x10 stóp, z każdą rundą spędzoną na przeszukiwaniu pomieszczeń, z każdą turą walki należy kontrolować stan flaszek z oliwą do latarni, ile czasu palenia zostało dla pochodni, kiedy wygasną zaklęcia ochronne.
   
Z drugiej strony Skavenloft bodaj kiedyś stwierdził: "nie ma co odgrywać kupowania toporka +1". W tym stylu gry nie ma miejsca na odgrywanie klimatycznej pogaduchy w karczmie. Dla przykładu w staroszkolnej kampanii "Half-Tower" Bartosha gracze "przegadali" kilka pierwszych sesji. Marnowali czas na długie opisy i opowieści o własnej historii postaci "in-character" odgrywając aktorsko każde spotkanie z pomniejszymi NPCami. Używam w tym momencie ostrego słowa "marnowali" z pełną premedytacją. Ta gra nie nagradza odgrywania i wczuwania się w postaci - ta gra nagradza efekty. A żeby uzyskać efekty, trzeba podejmować działania. Kogo interesuje przydługa opowieść o budowaniu łodzi z ojcem (bo w rzucie na zawód wypadło "cieśla okrętowy"), historia postaci nie ma znaczenia bo jak twierdził Dziadzio Gygax - historia postaci to to co dzieje się między pierwszym a dziesiątym poziomem. Poza tym, po co emocjonalnie się zżywać z kolesiem, którego zaraz sprządnie losowe spotkanie na pierwszym heksie za wioską...
   
Kiedy zaczynałem kampanię MegaCityBlues próbowałem obficie opisywać wszystko. Godzina po godzicie pytanie do graczy "co robicie teraz?" w odpowiedzi opis choćby to były całkiem powszednie czynności. Prowadząc scenariusz wiesz co jest ważne - wtedy opisujesz to z odpowiednim namaszczeniem - a co jest pierdołą, którą można zbyć tekstem "typowy kamerdyner, stary, zgarbiony, jedziemy dalej...". Ponieważ w sandboksie wszystko jest równie ważne (czy w zasadzie równie nieważne) siliłem się na to, by opisywać wszystko, żeby sztucznie zaznaczyć "ten element jest elementem świata, a nie byle czym wylosowanym z tabelki", żeby gracze nie lekceważyli wyników z założeniem "to nic nie znaczy, bo to z tabelki". W efekcie przypadkowy przechodzień zaczepiony na ulicy otrzymywał opis analogicznej długości jak prezes korporacji co do której wiedziałem, że gracze mają plany.
   
To był błąd. Gracze nie mieli nic przeciwko temu by świat był z tabelek. Co więcej - czasami dorzucenie kolorytu w postaci "a rzucę sobie na taksówkarza w tabeli taksówkarzy" powodowało bardzo pozytywny odbiór - "ten Mario jest zajebisty, on teraz będzie nas woził, biorę od niego numer KiKKa..."
     
Oldchoolowe D&D jest grą o bogaceniu się. Jest to wpisane w mechanikę zdobywania poziomów. Z tym, że nie jest to do końca zgodne ani z mechaniką [digital_shades], ani koncepcją cyberpunka. Dlatego powiedziałem graczom przed rozpoczęciem kampani: "utrzymanie miesięcznie kosztuje tyle i tyle kredytów" (co oczywiście mogło być potem modyfikowane przez wydarzenia losowe - jak na przykład koszt żywności gdy w mieście panuje głód). Zwracam uwagę, że mierzymy już czas w miesiącach. Nie ma sensu odgrywać godzina po godzinie - a tak robiliśmy przez pierwsze siedem sesji zanim gracze nie przyszli do mnie z krytycznymi uwagami.
     
Uważni czytelnicy tego bloga, którzy śledzili poczynania drużyny w MegaCity, zauważyli zapewne, że nie opublikowałem jeszcze raportu z siódmej sesji tej kampanii. Tak po prawdzie niespecjalnie jest o czym pisać. Po zignorowaniu prób kontaktu ze strony korporacji LUCYA drużyna postanowiła podjąć wątek Donalda Smitha, który rzekomo molestował prostytutki. Praktycznie cała sesja zeszła na obserwacji ulicy... NA KTÓREJ NIC SIĘ NIE DZIAŁO. Kości były wybitnie na "nie".
 
Tu dochodzimy do drugiego wątku dzisiejszej notki. Pierwsze podejście do cyberpunkowego sandboxa zakończyło się kompletną porażką. Za drugim razem zaprosiłem do gry dobrych znajomych - ludzi co do których nie miałem wątpliwości, że mogę im zaufać. Ludzi, którzy tylko chcą spędzić czas w miłym towarzystwie i w coś zagrać - to, że akurat przymykają oko na moje maniakalne zapędy eksperymentatorskie to ich dobra wola. Idą mi na rękę. Liczyłem też, że są to ludzie, którzy jeśli zauważą, że coś jest nie tak to mi o tym powiedzą szczerze i bez ogródek. Szczera komunikacja ocaliła już wiele eRPeGowych kampanii... I tutaj się nie zawiodłem. Po ów feralnej sesji Furious wziął mnie na bok.
   
Furiousman podkreślał, że nie ma absolutnie nic przeciwko graniu w losowanym settingu, ale jest zdania, że tabelki zabijają tę kampanię. Gracze winili rzuty za marnotrawienie czasu sesji i chcieli żebym je ograniczył na rzecz podejmowania części decyzji samodzielnie. Sporą porcję pytań fabularnych zadawanych Kości Wyroczni można sobie darować, jeśli pierwsza odpowiedź która przyjdzie na myśl Sędziemu jest logiczna i popycha akcję do przodu. Jeśli drużyna i tak skończyła już rekonesans przed skokiem to można sobie darować rzuty na reakcję ochroniarza, którego wiecej nie spotkają. Zwłaszcza jeśli apatyczny koleś tłumaczący wzburzonej urzędniczce, że nikt jej nie macał po biuście tylko próbował wytrzeć rozlaną na bluzkę kawę bedzie ciekawszy niż random z tabelki.
   
Zarzuty graczy jak najardziej słuszne - ale wskazany winowajca już niekoniecznie. Po części wynika to z niezrozumienia jak działa świat po drugiej stronie zasłonki. Furious miał odczucie, że jego rzuty nie mają znaczenia, bo co z tego, że wyrzuci sukces, skoro ja za chwilę rzucę sobie w tabelkach i wypadnie "a nie, jednak nie sukces". Mimo, że wyjaśniałem, że to nie tak działa, że ja rzucam najpierw, żeby określić czy to poprzez abstrakty czy inne tabele co do znalezienia w ogóle jest, a dopiero później następuje jego rzut. I choćby wyrzucił astronomiczne liczby - nie można znaleźć czegoś, czego nie ma. Nie odpalisz głowicy nuklearnej magnetowidem i nie shackujesz firewalla podłączając się do analogowej kamery - jeśli się czegoś nie da, to żadne rzuty nie pomogą. Post factum rozważam, czy w takim razie nie oddać graczom części kompetencji w światotworzeniu i pozwolić im dyktować jakie informacje znaleźli przy udanym rzucie...
   
Kolejna z rzeczy, które mu przeszkadzały to fakt, że pod nosem mamrotałem "to ja se rzucę na to czy w ogóle przyjdzie... o... no to se poczekacie". Pojawił się zarzut, że "przy scenariuszach tak nie robiłem". Brakuje mi wszechwiedzy, którą oferują scenariusze i zbyt ekscytuję się sekretami, które mam przed graczami. To bardziej świadczy o wadach mojego charakteru niż o samej kampanii, ale co począć... Jak zauważył Oel w ramach późniejszych dyskusji na ten temat - kiedy komentuję w trakcie sesji swoje tabelki i podkreślam jakie to wszystko losowe, gracze mogą mieć poczucie, że dobrze bawię się ich kosztem. Gdyby nie te głupie komentarze sesja pod względem narracji byłaby (moim zdaniem) nie do odróżnienia od standardowej liniówki. Graczy nie interesuje sesja "od kuchni", chcą jedynie wziąć udział w przygodzie.
   
W tym momencie wracamy do pierwotnego wątku dzisiejszego wpisu. Prawdziwym winowajcą (przynajmniej w moim mniemaniu) niezadowolenia graczy było nieumiejętne cięcie scen i brak kontroli czasu na sesji. Gracze odczuwali frustrację kiedy po kilku godzinach przygotowań - jak w przypadku na przykład próby otwarcia restauracji przez Kassiusa - natrafiają na ścianę, bo tak chciała tabelka. Tabela reakcji była bezlitosna - nope, kucharz się boi... Co więcej - zauważono, że w oldschoolowym fantasy sandboksie nie byłoby to problemem - miasto cię nienawidzi? Idziesz w dzicz coś zabić! Tutaj człowiek ograniczony jest miastem - w końcu MegaCity. Aż do końca dziewiątej sesji nie udało mi się rozwiązać problemu braku korelacji miasto-dzicz-loch w cyberpunku, ale nie uprzedzajmy zdarzeń.
   
Niemniej jednak porażka jest w takich wypadkach mniej dotkliwa, jeśli straci się na nią 15 sekund sesji zamiast trzech godzin. A niestety tak się stało, bo siedzenie na dachu rozgrywaliśmy godzina po godzinie. Zamiast tego należało wykonać kilka rzutów, żeby zobaczyć czy facet w ogóle się pojawi i sprowadzić to do jednego zdania - "spędzacie na dachu całą noc, nikt się nie pojawia". Nie liczymy flaszek oliwy - nie ta skala. Jak wspomniano wyżej - czas liczymy w miesiącach.
   
Cyberpunk ma też pewną specyfikę - żyjąc w dużym, nowoczesnym mieście gracze nie mają w zasadzie żadnych potrzeb (bo wszystkie da się zaspokoić na miejscu). Nie muszą kupować racji żywnościowych (nota bene i tak mają zapasy na 83 dni), nie muszą wychodzić na miasto po plotki bo telefon/internet. Czas staje się zasobem. Można powiedzieć "majsterkowanie przy tym sprzęcie zajmie Ci 3 dni" i gracz na to "ok" - przewijasz te trzy dni bez opisu. "Ding" nagle jest środa. Można też zapytać co inni robią w tym czasie. Wiadomo, że będą chcieli pozwolić drużynowemu hackerowi robić swoje, więc mogą określić jakieś typowe aktywności w wolnym czasie. Zazwyczaj Kassiuss szedł pomagać Terry'emu, a Ustri zacieśniała znajomości z NPCami i szukała informacji na temat ich następnego "celu". Zwłaszcza, że wcześniej też zaznaczyłem, że na podstawowe szukanie informacji w sieci nie będziemy robić rzutu na hackowanie bo to śmiech na sali - tylko, zależnie od ilości poświęconego czasu, Sędzia arbitralnie określi co udało się ustalić.
   
Stwierdziłem, że bardzo dobrą praktyką jest rozmawianie z graczami. Pytanie wprost "chcesz odegrać tę scenę czy przewijamy". Rzeczy ważne - dochodzenie detektywistyczne, czy nawiązywanie kontaktów z istotnymi NPCami zazwyczaj chcą odgrywać. Wyjście do baru, bo "chcę się wyszaleć", zapasy w pościeli, popijawa do lustra - zazwyczaj były przewijane z towarzyszącym sporadycznie rzutem dla sprawdzenia skali "dobrej zabawy". Czasem gracze dla klimatu i światotworzenia chcą coś odegrać, a czasami przewiajają, bo już czują akcję nosem i są spragnieni rozwałki. Teraz już nie obawiam się pytać wprost. W końcu drugą myślą przewodnią tego wpisu jest jak ważna jest szczera komunikacja z graczami poza fikcją.
   
A tak na marginesie - nagrania z pierwszej sesji cyberpunkowego sandboksa są już na kanale Poliwusa...



.