Czyli ściany tekstu i relatywnie rudymentarna oprawa graficzna... Czyli ostatni kontakt z hobby statkującego się mężczyzny.


środa, 17 listopada 2021

Notka archiwalna - marzec...

 Kontynuując wyzwanie z fanpage „Mistrzowanie po Sznurku” w marcu poprowadziłem jednostrzał „Beszamelu” (wersję na „Adventurers!”). Hasło przyświecające bieżące mu miesiącowi brzmiało „gra z twojej kupki wstydu". „Beszamel” leżał na mojej półce jeszcze od czasu mojego „okresu krakowskiego”, czekając cierpliwie na swój czas. I czas nadszedł, spodziewam się, że długo na tej półce już nie poleży.


Mimo że rekrutacja wisiała na Fejsie przez niemal dwa tygodnie, zgłosiło się jedynie dwóch graczy. Już oswoiłem się z myślą o prowadzeniu dla osłabionego składu, aż niespodziewanie w ostatniej chwili zgłosiły się dwie kolejne osoby. Dosłownie – ostatni gracz zgłosił się za piętnaście druga w nocy z soboty na niedzielę... Sesja miała się odbyć w niedzielę o ósmej rano.


„Beszamel” to gra autorstwa Marka Starosty. Choć może „gra” to dużo powiedziane, biorąc pod uwagę wykorzystanie uniwersalnej mechaniki. Obecnie dostępne są dwie wersje – „Adventurers!” (głównie poprzez sklepy internetowe, lub jako PDF na DriveThruRPG) oraz „Savage Worlds” (jak się zdaje –­­ jedynie w zbiórce społecznościowej).  Setting ten pozwala na rozgrywanie klasycznych przygód w stylu heroicznego fantasy... z drobnym twistem – w tym świecie wszystko kręci się wokół jedzenia. Groźna puszcza jest tak naprawdę lasem brokułów, na gryfa polujesz nie dlatego, że zagraża lokalnej ludności, lecz by zdobyć składniki do egzotycznych skrzydełek w glazurze z grilla, bogactwo i magiczne przedmioty znaczą mniej niż rzadki, powalająco aromatyczny kawałek sera, a najważniejszymi  punktami na mapie świata są ulubione zajazdy i karczmy.


Nasza przygoda rozpoczęła się – jakżeby inaczej – w karczmie. Korzystając z generatora losowego zamieszczonego w podręczniku wylosowałem: dobry lokal, kiepskie żarcie, specjalizuje się w mięsach. Jakim cudem karczma, która nie potrafi ogarnąć swojego menu, Jest uznawana za dobry lokal jest dla mnie tajemnicą, ale nie większą niż to, jak można zepsuć mięso? Wewnętrzny mięsożerca we mnie kwestionuje logikę świata przedstawionego...


Ciekawym zabiegiem jest wskazanie na karcie postaci ulubionego i znienawidzonego dania każdego z bohaterów. Tym sposobem karczmarz był w stanie podać drużynie absolutną zbrodnię kulinarną uderzająca w najgłębsze obrzydzenie każdego zasiadającego przy stole – zaprawianą kawą zupę mięsną z kaszą zabielaną mlekiem – skomponowanie czegoś tak bluźnierczego to talent sam sobie. Gospodarz widząc reakcję bohaterów na jego danie rozpłakał się i uciekł na zaplecze.


Nagle do karczmy wpadł oddział elfich muszkieterów poszukujących dzielnych poszukiwaczy przygód, którzy podjęliby się zadania dla Lorda Sandwicha XVI. Bohaterowie zgłosili się na ochotnika metodą „naprzód wystąp”... Nie do końca, po prostu wszyscy inni zrobili krok wstecz – a konkretniej wyskoczyli oknami i tylnymi drzwiami.


Na dworze Lorda Sandwicha (gdzie napchali kieszenie ulubionymi potrawami, bo niby jak tu rozmawiać o robocie o suchym pysku) poznali historię wielkiego znawcy sztuki kulinarnych – maga Rordona Gamseya, który udał się na Bezkresny Archipelag, by nauczać dzikusów cnót wytrawnej gastronomii. Zbudował na szczycie wulkanu świątynię, która pobierając moc z błękitnych ziemnych gazów przywoływała z nieba deszcz dań, na które przepisy spisano magicznymi symbolami na posadzce. Pod jego nieobecność lokalne plemię sprzeniewierzyło się jego woli i barbarzyńską sprofanowało świątynię „uzupełniając” menu o niezdrowe fast–foody doprawione słusznymi ilościami keczupu. Magiczna świątynia – przeciążona zbyt obszernym menu – zaczęła przywoływać coraz większe ilości taniego żarcia, aż całą wyspę pokryła gruba warstwa żywności.  Oszalały z rozpaczy i gniewu wywołanych widokami jakie zastał po powrocie, Rordon zmienił tubylców w idiotyczne kanapki – ożywione kulinarne plugastwa niegrzeszące inteligencją. Zadaniem bohaterów było powstrzymać maga, nim ten wyrządzi więcej szkód.


Na miejsce udali się niezwykłym pojazdem –  sterowcem napędzanym siłą wiatrów, kierowanym (i zasilanym) przez ekipę radosnych niziołków żywiących się głównie fasolą i kapustą.

Widok wyspy zapierał dech w piersiach. Nie było nawet śladu po oryginalnej florze i faunie. Dżungla z gigantycznych porów i liści szpinaku porastała zbocza wulkanu, wodę zatoki zastąpiło mleko, a ziarenka piasku na plaży były w istocie barwionymi kryształkami cukru używanego do produkcji waty cukrowej.


Podróż na szczyt była usiana licznymi trudnościami – rój czekoladowych meteorytów (lava cakes – czekoladowe ciastka z płynnym wnętrzem z wrzącej czekolady), przedzieranie się maczetą przez gęste zarośla szpinaku, walka z przemienionymi ożywione kanapki tubylcami, odwrócenie uwagi Rordana Gamseya.

Finalna konfrontacja miała być epicka,  a unieszkodliwienie świątyni zadaniem złożonym (do którego realizacji potrzeba kilku udanych testów). Nic takiego nie miało miejsca. Bohaterowie  odwrócili uwagę Rordona odtwarzając przepis na zupę z pierwszej sceny – biedny mag tak się zagotował, że para poszła mu uszami i rozgrzany do czerwoności stracił przytomność na dwie minuty (reprezentował bowiem rasę szybkowarów). Korzystając z kupionego podstępem czasu, drużynowy mag kanapkowy transmutował kolumny świątyni w masło. Kiedy rozpadająca się świątynia spowodowała magiczną eksplozję, bohaterowie zawinęli nieprzytomnego Rordona w liście kapusty i z tak z spreparowanym gołąbkiem rzucili się na złamanie karku w stronę plaży. Niestety sterowiec stanął w płomieniach (iskra poszła w metan) więc trzeba było sklecić tratwę i odpłynąć w stronę zachodzącego słońca.


Nie ma co rozwodzić się nad scenariuszem. Powiedziałbym, że to moje autorskie dzieło, ale uważny czytelnik zauważy, że jest on w zasadzie bezczelną zżyną z drugiej części animacji „Klopsiki i inne zjawiska pogodowe” oprószone do smaku szczyptą „Hell's Kitchen” i „Kuchennych Rewolucji”.


Jeśli chodzi o system, to mam wrażenie, że trochę zabrakło to mięsa. Tak, żart słowny całkowicie i bezpardonowo zamierzony. Ktoś miał pomysł – i nie twierdzę, że zły, bo sam w sobie całkiem dobry – ale każdy pomysł ma potencjał. Niektóre pomysły mają potencjał na siedmiotomową sagę książkową o młodym czarodzieju, inne – na krótką powieść, lub epicką trylogię filmów... Pomysł w „Beszamelu” ma potencjał ponieść może jedną scenę na sesji, maksymalnie jeden krótki żart, czy jajcarską grę okolicznościową w stylu latania po całym kontynencie za jajami, bo Wielkanoc –  niecały setting. Oparcie gry na tabelkach losowych kuriozalnych karczm, szalonych kucharzach szukających egzotycznych składników, czy fakcie, że jeden las jest z brokułów, to stanowczo za mało. To samo – jeśli nie więcej – mogę osiągnąć prowadząc sztampową sesję high–fantasy na „Fajerbolu”, dorzucając do gry tabelkę wrzuconąą dla beki przez Łukasza Kołodzieja na jego fanpage. Wcale nie byłbym zaskoczony, gdyby się okazało, że na tym fanpage w ramach strojenia sobie żartów z sesyjnej jajówy wisi właśnie losowy generator jajecznicy. Zdaje się że głównym problemem „Beszamelu” jest brak konsekwencji i stanowczości. Być może trzeba było iść bardziej w zaparte? Mocniej eksploatować ten wątek? Stworzyć wokół jedzenia całą mitologię jak w filmie „Sausage Party”?


Nie wiem. Wiem natomiast jedno – więcej po system nie sięgnę. Kiedy patrzę na niego dziś, zastanawiam się co mnie podkusiło, żeby kiedyś go nabyć. To mnie kiedyś w ogóle bawiło? W sumie dzięki wyzwaniu, które zmusiło mnie do sięgnięcia po grę z kupki wstydu, zrobię wreszcie miejsce na półce.


// notka wygrzebana z czeluści dysku twardego i publikowana dopiero teraz, bo wcześniej mi się po prostu nie chciało //

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz