Ostatnio MetalHead opublikował na swoim blogu tekst dotyczący zjawiska określanego mianem "hurr durr". Czym jest "hurr durr"? Wyjaśnienie MetalHeada sprowadza się w zasadzie do: "nie da się tego zdefiniować, ale kiedy zobaczysz hurr durr, rozpoznasz hurr durr"... Zatem idąc za jego przykładem nie zamierzam próbować wyjaśnić czym jest hurr durr, tylko od razu przejdę do kilku anegdotek. W porządku chronologicznym.
D&D 3ed. Na szlaku BG pojawił się niewielki patrol koboldów. Drużyna przegrała inicjatywę. Idący na przedzie kobold wyciągnął zwój i zaczął inkantować czar kapłański. Drużynowy klecha rozpoznał "mówienie/rozumienie języków" (czy jakkolwiek się to nie nazywało, nie będę teraz biegł po podręcznik na drugi koniec świata). Dowódca oddziału w kwiecistej przemowie poprosił o pomoc bohaterów - otóż jego plemię zostało wygnane ze swych ziem, przez inny - liczebniejszy - szczep koboldzi. Warto nadmienić że byli w tym momencie koło piątego poziomu (kule ognia i takie tam...). Zgodzili się pomóc, wyciągnęli z worków z łupami kilka małych kusz, dokupili broni, w przeciągu jednej nocy rozbili obóz wojskowy z prawdziwego zdarzenia i szkolili plemię do walki w szyku. Gdy koboldy machały kijkami a bohaterowie przyglądali się im z dumą padły następujące deklaracje:
- Biorę na bok najbardziej rozgarniętego z nich i wdrażam w arkana magii.
- Biorę na bok najbardziej czujnego i robię z niego zwiadowcę ucząc go tropienia.
- Znajduję najbardziej oddanego i mówię mu o moim bóstwie - Hextorze, Panu Wojny.
- Chce ktoś zostać barbarzyńcą? - bąknął nieśmiało drużynowy osiłek...
Kilka lat później (dla innej już drużyny) prowadziłem sesję detektywistyczną dla niskopoziomowych postaci w D&D 3ed. Pamiętam, że jeden z graczy (akurat miał dołączyć do drużyny na tej sesji) stworzył postać łowcy/tropiciela, ale nie typowego liściołaza, lecz wyspecjalizowanego do poruszania się po mieście (celował bodajże w jakąś prestiżówkę, nie pamiętam szczegółów) więc powiedziałem, że jest strażnikiem miejskim. Pozostali gracze z innego ramienia zostali zaprzęgnięci do rozwiązania zagadki zabójstwa pewnego znanego maga. Facet leży na podłodze w kałuży krwi, nóż sterczy mu z pleców, wieża zamknięta na klucz od środka. Siedzę cicho, gracze też, pełna koncentracja, zmarszczone brwi, palce nerwowo pocierające podbródki, sporadycznie zadają pytanie dotyczące jakiejś wskazówki, czy opisu - ich postaci prawdopodobnie z podobnymi minami stali nad zwłokami... I wtedy właśnie drużynowy barbarzyńca (który barbarzyńcą grał nie bez przyczyny, wybaczcie że to mówię...) ku zaskoczeniu wszystkich graczy mówi:
- A ja wiem co się stało...
- No co? - rzekli wszyscy chórem
- Czarodziej nie żyje.
Gracze oniemieli, a w panującej ciszy słychać byłoby odgłos trzech skoordynowanych facepalmów, gdyby nie fakt, że ręce opadły im do kostek. Ich spojrzenia mówiły jednak wszystko.
- Tak, ale co było wcześniej? - przerwał w końcu ciszę jeden z graczy mówiąc spokojnie i powoli jak do dziecka...
- Żył.
Tym razem rozległ się odgłos symultanicznego uderzenia ciała kończyn górnych o ciała twarzy... Barbarzyńca brnął jednak dalej:
- Wątpicie w to?
W tej notce oberwie się również MetalHeadowi, który w kampanii Neuroshimy według Quentinowskiego scenariusza "Bez Wytchnienia" wyszedł sam, niczym Ali Baba, przeciwko czterdziestu rozbójnikom, po czym wywalił z obrzyna w podbrzusze ich bossa. Waga jego ciała została podwojona w wyniku ostrego zatrucia ołowiem. Po sesji zapytałem go, dlaczego nie negocjował, przecież facetowi zależało tylko na narkotykach, a miał przy sobie przepis na mieszankę dziesięciokrotnie mocniejszą, niż wszystkie obecne na rynku...
- Nie otworzyło mi się okienko dialogowe... - odpowiedział po prostu.
Sam też robiłem w swojej RPGowej karierze rzeczy absurdalnie głupie. Pamiętam jak w pewnej sesji Neuroshimy wyszliśmy właśnie ciężko poranieni z jakiegoś świeżo spenetrowanego bunkra na pustyni kiedy dostrzegliśmy na horyzoncie walkę pomiędzy kilkoma jeepami z CKMami na dachach, a unoszącym się w powietrzu... czymś. Wyglądało to trochę jak skrzyżowanie pionowo startującego odrzutowca z helikopterem i obrzucało samochody tuzinami rakiet. Nowoczesna nieznana nam technologia - MG zasugerował, że mogła należeć do Molocha, lub Posterunku. Dla tych którzy nie znają systemu - w Neuroshimie się nie lata. Nie ma już lotnisk, nie ma sprawnych samolotów, a jeśli coś wzniesie się za wysoko, to natychmiast jest namierzane przez rakiety ziemia-powietrze z terytorium Molocha. Naturalnie zaintrygowany zadeklarowałem:
- Jedziemy tam!
I w ten właśnie sposób zabiłem całą drużynę.
Innym razem grając w Warhammera (druga edycja) u Gacoperza udało mi się w cywilu (byłem strażnikiem miejskim) ubić pewnego krasnoluda gwałciciela. Ciągnę zatem beztrosko jego truchło przez Altdorf, za sobą zostawiam ślad z czerwonej cieczy, panny mdleją, dzieciarnia krzyczy, mężowie klną... Aż tu nagle drogę zastępuje mi dwóch strażników jakiegoś szlachcica. Próbuję negocjować, próbuję im wyjaśnić, że jestem strażnikiem miejskim, próbuję przekonać by poszli ze mną do kapitana... Bezskutecznie. Sięgają po broń. To ja sięgam za halabardę. Dwóch na jednego, ale też nie chciałem ich zranić (w końcu to nasi) i przybrałem postawę obronną jak taki idiota (albo bardzo głodny pies) broniąc padliny przed dwoma napastnikami. Poszedł punkt przeznaczenia. Po sesji pytam MG:
- A gdybym wtedy się poddał, to bym przeżył?
- Jasne. Zostawili by cię w spokoju. Tak muszą się tłumaczyć z dwóch trupów, a tak tylko z jednego...
To tylko wybrane scenki obyczajowe.
Morał z historii jest niebanalny jak spalona tęcza -
- Każdemu od czasu do czasu mózg się wyłącza.
Gdyby Nicolay nie wyjechał wtedy na wózku to bym nie strzelał :v
OdpowiedzUsuń